Tradycje świąteczne – celebracja czy przeżytek? Zaduszkowy charakter
Przeżytków należy zatem szukać w zachowaniach mało dla nas czytelnych, szczególnie tych, uzasadnianych potrzebą pielęgnowania tradycji. Dlatego obszarem, gdzie przeżytki występują szczególnie obficie, są wszelkie praktyki świąteczne. Pełno tajemniczych zachowań, którymi oddajemy się na jakiś czas – dlaczego przynosimy do domu drzewko? Po co przygotowujemy nietypowe potrawy wiedząc, że nie wszystkim zasmakują? Dlaczego mówimy o wizycie brodatego jegomościa (czasem przebierając się za takiego) i myślimy jak niepostrzeżenie podrzucić dziecku prezent – czy to nie dziwne? Dlaczego przychodzi nam na myśl, czy nasz kot lub pies nie przemówi ludzkim głosem, jak w bajce? Po co wreszcie stawiamy dodatkowe nakrycie na stole, skoro żadnego gościa się nie spodziewamy a nawet jesteśmy pewni, że miejsce pozostanie puste? Oczywiście część z nas potrafi lub próbuje te zachowania zinterpretować, trudno się też dziwić tym, którzy tego nie robią, odnajdując radość i sens w samej tylko powtarzalności praktyk kulturowych. Bywa też i tak, że rezygnujemy z tego czego nie rozumiemy.
Jeśli nasze wigilijne zachowania zinterpretujemy w kategoriach przeżytków pozwalających na rekonstrukcję „wcześniejszych stanów kultury”, okaże się, że wigilijna wieczerza pierwotnie była ucztą przygotowywaną wprawdzie przez ludzi, ale nie dla nich. Wigilia, a szczególnie wigilijny wieczór, to moment graniczny, gdy profanum (codzienność) ustępuje miejsca sacrum (świętości). Wyraźnym rysem świąt Bożego Narodzenia był ich zaduszkowy charakter – dziś już nieco zapomniany. Wierzono, że szczególnie w wigilijny wieczór podejmujemy nie tylko dusze zmarłych przodków, ale i innych wysłanników zaświatów. Zbiór dostrzeżonych i udokumentowanych przez etnografów zachowań świadczących o zadusznym charakterze Wigilii jest ogromny.
Jeszcze przed pojawieniem się pierwszej gwiazdy, krzątając się po domu, unikano zbyt gwałtowanych ruchów, ostrożniej niż w inne dni posługiwano się ostrymi narzędziami. Goście z zaświatów mogli już przebywać wśród nas i nie wypadało ich wypłoszyć.
„Pójdźże dziadku do obiadku!” – puste miejsce przy stole i dodatkowe nakrycie
Tradycja pozostawiania pustego miejsca przy stole i dodatkowego nakrycia ma wyraźnie zaduszny charakter. Chodzi o zmarłych, którzy mogą nas odwiedzić właśnie pod postacią nieznajomego wędrowca, bezdomnego, żebraka, przy czym wierzono, że to miejsce nie pozostaje puste i nawet lepiej, aby jakiś duch tam zasiadał. Zachęcano do tego, otwierając drzwi i krzycząc na przykład „pójdźże dziadku do obiadku!”, choć za progiem nikogo nie było.
Dziś wydaje się to dziwne, może nawet nieco straszne, ale wynikało z głębokiego przeświadczenia ludzi, że nie są oni w ten wieczór sami. Owe duchy nie musiały być niebezpieczne. Mogły się okazać przyjazne i pomocne, jeśli doznały opieki i szacunku ze strony ludzi. Zazwyczaj bowiem uznawano, że w jakiś sposób te byty są skoligacone z naszymi przodkami.
Wigilijne menu, nastroje przy świątecznym stole, obrzęd „Dziadów”
O wigilijnym menu napisano już wiele, podkreślając jego symboliczny charakter. Dominowały na tradycyjnym wigilijnym stole potrawy zawierające ziarna, miód, suszone owoce. Składniki te związane były w epoce przedchrześcijańskiej z kultem zmarłych. Grzyby natomiast pochodziły wprost z domeny duchów. Las to przestrzeń człowiekowi żyjącemu w kulturze rolniczej obca i niebezpieczna. Owszem, człowiek eksploatuje ten obszar, ale i współcześnie osamotnieni w ciemnym lesie nie czulibyśmy się komfortowo, a wyobraźnia zaczęłaby nam płatać figle, wywołując lęk i niepokój. Ryby też pochodzą z obszaru dla człowieka niedostępnego. Woda – szczególnie ta stojąca – postrzegana była jako niebezpieczne siedlisko podstępnych mocy. Mak z kolei, roślina sprowadzająca na człowieka sen – stan pokrewny śmierci – dawał możliwość wstąpienia na chwilę w „tamten” świat. Dla kogo zatem grzyby, ryby i mak na wigilijnym stole? Dla istot stamtąd, aby poczuły się właściwie ugoszczone.
Nastrój panujący podczas posiłku pozbawiony był elementów zwyczajowej grzeczności – interpretuje się to w ten sposób, że zbytnia usłużność w stosunku do sąsiada przy stole, mogłaby sprawić, że inne byty zasiadające do tej wieczerzy, poczułyby się tej atencji pozbawione. Specjaliści podkreślają, że wigilijny nastrój u naszych przodków bliższy był ofiarnej biesiadzie zaduszkowej, której echem są praktykowane gdzieniegdzie (w innych dniach roku) zwyczaje organizowania posiłku nad grobami.
Podobny sens miało zostawianie jedzenia po wieczerzy. Stół lub często ławę, sprzątano dopiero pierwszego dnia świąt. Nie chodziło o to, aby posilił się cierpiący na bezsenność domownik. Nie było pewności czy niewidzialni biesiadnicy byli syci, a poza tym, w ciemną noc, mogli do wieczerzy dołączyć kolejni nadprzyrodzeni goście. Wygląda więc na to, że wieczerza wigilijna jest kontynuacją uczt ofiarnych przygotowywanych i celebrowanych w darze duszom zmarłych, które miały się odwdzięczyć chroniąc dom i jego mieszkańców przed nieszczęściem i zapewniając urodzaj w nadchodzącym roku. W tym sensie wieczerza wigilijna przypomina bardziej „Dziady” – słynny obrzęd o źródłach przedchrześcijańskich z przełomu października i listopada.
Oczami dziecka i głos zwierząt
Kolejnym dowodem na obecność wysłanników zaświatów, jest szczególna uwaga kierowana na dzieci. Dziś mówimy, że to „ich święta”, bo dzieci są naszym „oczkiem w głowie”, ale wiemy, że dawniej było inaczej. Kochano je, to rzecz jasna, ale ich role społeczne były inne a wychowanie surowsze. Jednak w wigilijny wieczór dzieci cieszyły się zawsze szczególnymi względami. Nie chodziło tylko o analogię i dodatkowe wyeksponowanie postaci narodzonego w stajence Jezusa. Warto pamiętać, że dzieci są tradycyjnie pośrednikami między światami i zaświatami. Widzą to, czego dorośli nie dostrzegają. Są często bezpośrednimi odbiorcami i świadkami objawień. Motyw ten przeniknął do kultury masowej. W horrorach to zazwyczaj dziecko dostrzega jako pierwsze demoniczne niebezpieczeństwo. Może więc za starą tradycją szykowania prezentów dla dzieci w wigilijny wieczór, kryje się chęć obdarowania kogoś jeszcze?
Zwierzęta mówiące ludzkim głosem też zaliczają się do grona istot nie z tego świata. To przecież wół, koń, owca lub inny żywy inwentarz o człowieczych cechach, więc jakiś zupełnie nowy byt odwiedzający ludzką siedzibę, wchodzący na chwilę w zwierzęcą skórę. Również drzewa ożywają. W wielu regionach, po wigilijnej wieczerzy lub pasterce, gospodarze udawali się do przydomowych sadów, rozmawiali z drzewami, czule namawiając je do obfitego owocowania, bądź też grozili karą ścięcia, jeśli tego nie uczynią. Zawsze jednak tym rozmowom towarzyszyło obwiązanie wokół pnia wiązki słomy na znak opieki i troski.
Snopy wigilijne, wysoka „na chłopa” choinka, turoń, Mikołaj – symbolika świąteczna
Pewne postaci kreowali sami ludzie. W domach pojawiały się snopy wigilijne, stawiane w kącie pomieszczenia, gdzie zasiadano do wieczerzy, zarówno w chłopskiej chacie jak i szlacheckim dworze. To na dobrą wróżbę urodzaju – Stanisław Wyspiański w dramacie Wesele ożywił słomianego Chochoła, który zapowiada korowód zjaw. Podobnie z wysoką „na chłopa” choinką, którą „ubieramy”, opatulając szalem z łańcuchów. Iglaste drzewko stawiane na podłodze, to XIX-wieczny estetyczny przełom w polskiej kulturze, ale pod względem symbolicznym to nic nowego.
Od setek lat, w tych dniach, wtykano między belki domostw gałązki jałowca, świerku, sosny lub wieszano pod stropem czubkiem ku dołowi szczyt iglastego drzewa. Jeszcze obecnie w wielu domach wiesza się pod sufitem jemiołę. Według etnografów to symbol życia, a przez nas samych dzisiejsza choinka określana jest jako „żywa”, jeśli jest przyniesiona z lasu. Stoi sobie taki zielony gość na honorowym miejscu. Czy za tymi metaforami, których sami powszechnie używamy, nie kryją się owe przeżytki wyjaśniające pierwotny sens rozmaitych działań?
W końcu z mroku wyłaniały się prawdziwe stwory – osoby inne niż ludzkie. Te najbardziej archaiczne to turoń, niedźwiedź, koza, bocian. Ale i te inspirowane rytem chrześcijańskim robiły ogromne wrażenie – Herod, pielgrzym, dziad, grabarz a przede wszystkim śmierć, anioł i diabeł. To oczywiście kolędnicy i rozmaici przebierańcy, którzy pojawiali się od Wigilii. W kilku regionach południowej polski kolędników nazywano „Mikołajami”, ponieważ faktycznie był wśród nich i święty Mikołaj, odziany jak biskup z południa, z mitrą i pastorałem. I znów obecny jest powtarzający się motyw. Gdy dzieci przyglądały się przedstawieniu, można było niepostrzeżenie umieścić dla nich łakocie w sianie pod obrusem. Kolędnicy dopraszali się jadła i napoju i dostawali to, czego chcieli. Po raz kolejny zyskujemy potwierdzenie, że wieczerza wigilijna jest darem dla przybyszów z innego świata.
Non omnis moriar – realny wymiar
Od 200 lat wpaja nam się potrzebę racjonalnego i zdroworozsądkowego myślenia. Dziś szukamy śladów życia we wszechświecie, uznając najwyraźniej, że wszystkie byty towarzyszące nam na ziemi poznaliśmy i zinwentaryzowaliśmy. Nasi przodkowie wierzyli w to, że istnieją obok nas istoty, których nie widzimy, a które mają wpływ na ludzkie sprawy. W określonych okolicznościach, postaci te znajdują się tak blisko, że możemy nawiązać z nimi kontakt. Czasem przyjmują postać ludzką bądź zwierzęcą, a bywa, że wcielają się w przedmioty. Sentencja non omnis moriar (nie wszystek umarł) posiadała realny wymiar. Pomyślmy o tym, zostawiając wolne miejsce przy stole.
Tekst: dr Damian Kasprzyk, Instytut Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Łódzkiego
Redakcja: Centrum Komunikacji i PR